poniedziałek, 21 września 2015

Czemu nikt nie lubi stać na kasie?

Chyba czwartego dnia mojej pracy zaczęto pokazywać mi w systemie cały asortyment. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że następnego dnia zostanę wykolegowana i postawiona na kasie. Czemu wykolegowana? Bo akurat tego dnia nie było żadnej z dwóch osób, które lubią tam stać. A ja jako świeżak godziłam się na wszystko. W ten oto sposób zrobiono mi niespodziankę, gdy przyszłam do pracy na godzinę 5:30 rano.

Od ok. 6 rano kolejka potrafiła liczyć od 6 do 10 osób, bo rano była aktywna zazwyczaj tylko jedna kasa. Chyba nie muszę mówić, jak duży był to dla mnie stres. Dla osoby bez doświadczenia w obsłudze klienta. Z kasy zdjął mnie dopiero kierownik, który zobaczył w systemie słabe wyniki sprzedażowe, a ja na domiar wszystkiego zostałam wyśmiana przez koleżankę, z powodu niskiego średniego czeku, który wynosił 29 zł, a powinien był wynosić 34 zł. Cóż, sama mnie tam postawiła. Tego dnia miałam ochotę uciec z pracy, ale finalnie nie okazałam słabości. Posiadam umiejętność nieokazywania złości na twarzy, ale wszystkich powyklinałam w duchu. Nie dość, że byłam zestresowana pracą, to na domiar złego zbliżała się sesja egzaminacyjna. Nie musiałam już chodzić na zajęcia, ale pierwszy egzamin był tuż tuż. Chyba właśnie to dodatkowo mnie spinało. W końcu wyszło tak, że na trzy egzaminy poszłam we wrześniu. Nie miałam siły i ochoty się do nich uczyć, inne egzaminy pozdawałam.

Ale właściwie – czemu nikt nie lubi stać na kasie?

Stanie na kasie nie jest zwykłym staniem i nabijaniem tego co ktoś sobie zażyczy. Trzeba umieć coś zaproponować. Jeżeli ktoś sobie zażyczył kawę, należało się zapytać, czy kawa ma być mocniejsza. Mocniejsza = droższa. Jeżeli nie mocniejsza, to może większa? Bo przecież to tylko 1 zł różnicy. Jak się mówi, grosz do grosza, a będzie kokosza. Tak było w przypadku rzeczonej złotówki, która w skali miesiąca rosła do setek złotych. Po pewnym czasie wdrożyłam się w ten system, ale przy proponowaniu większej kawy - bo to tylko złotówka różnicy - czułam się jak kretynka. Co innego w przypadku kawy mocniejszej, lub smakowej. Zanim zaczęłam pracować w kawiarni, nie miałam pojęcia, że można sobie zażyczyć mocniejszą kawę, więc uważam, że to jest w porządku. Teraz automatycznie proszę w kawiarniach o np. małe mocniejsze latte, bo jest ono dla mnie smaczniejsze. I nie dziwi mnie, że muszę za dodatkowe espresso dodatkowo płacić. Chciałabym teraz wyjaśnić wszystkim, którzy piją kawę tylko w domu, co to jest właściwie to dodatkowe espresso.
Załóżmy, że kawiarnia oferuje trzy rozmiary latte: małe, średnie i duże. Profesjonalne kawiarnie korzystają z ekspresów ciśnieniowych. Niektóre ekspresy są automatyczne, inne bardziej manualne. Wezmę pod uwagę ekspres manualny na kolby. W takim wypadku barista najpierw wyjmuje z ekspresu kolbę, którą podkłada pod młynek. Zmielona kawa ląduje bezpośrednio w kolbie, następnie temperem należy tę zmieloną kawę ubić. Należy ją ubić, by gorąca woda, która będzie przepływać przez kolbę pod ciśnieniem, przepływała przez całą kolbę równomiernie. W ten sposób powstaje espresso – czyli kawa do naszego latte. Espresso wpływa do podstawionych pod kolbę shot-glass’ów, czyli do specjalnych kieliszków. W międzyczasie barista pieni mleko na latte, które następnie przelewa do kubka. Każda kawiarnia ustala proporcję szotów do rozmiaru kubka. I w taki sposób w standardzie może być tak, że do małej kawy dodaje się jeden shot espresso, do średniej kawy dwa shoty, do dużej też często dwa shoty. Więc co barista ma na myśl, gdy pyta się Ciebie, czy małe latte ma być mocniejsze? Oznacza to, że Twoja kawa zamiast jednego shota espresso, może mieć dwa shoty i dzięki temu kawa będzie mocniejsza. Czemu to tłumaczę? Dlatego że wielu klientów nie miało pojęcia o co mi chodzi. Gdy pytałam się: Kawa ma być mocniejsza? [zdziwiona mina klienta] Z dodatkowym espresso? Spotykałam się z odpowiedzią: nie nie, ja chcę latte, nie espresso. Wtedy już wiedziałam, że z taką osobą nie ma rozmowy. Wcześniej wspominałam też o kawie smakowej, to już jest proste - po prostu do kawy wlewa się odpowiedni syrop smakowy. A jednak, nie dla wszystkich było to proste, bo czasem jak ktoś widział, że coś jest dolewane do jego kawy, pytał się, co my robimy i że mamy tego nie robić. Nie każdy wiedział, że smak nadaje syrop.

Pomijając espresso i syrop należało zaproponować do kawy np. kanapkę, ciastko itp. Itd. Czego nie uważam za złe, takie pytania są w porządku. Za  to współczuję sprzedawcom sieci typu empik, czy rossmann, oni muszą proponować rzeczy często nieadekwatne do zakupu. Oczwiście we wszystkich przypadkach chodzi o jedno: o sprzedaż. O pochwałę od kierownika, o opieprz, o premię itp. Itd. Zależy od miejsca. Ja jestem zdania, że należy się starać w każdej pracy, ale często nie ma się wpływu na to, na co klient ma ochotę. Dlatego uważam, że takie zasady sprzedaży są w porządku, ale za żadne skarby nie powinno się kogoś za to ganić. Co innego jak pracownik ewidentnie się nie stara. I właśnie przez dziwne cele sprzedażowe, pracownicy często nie lubią stać na kasie. Czy ja byłam dobrą kasjerką? W moim mniemaniu, jak najbardziej. Zdaniem tamtego pracodawcy niekoniecznie. Podczas gdy ja przykładowo sprzedawałam 15 dodatków na godzinę, ktoś inny potrafił sprzedać ich 30. Wynikało to z tego, że nie proponowałam dodatków każdemu. Bywało tak, że ktoś miał odłożoną w dłoni konkretną sumę pieniędzy na daną kawę, w takim wypadku nie chciałam wprowadzać w zakłopotanie siebie i klienta. Ja czułabym się zakłopotana, bo musiałabym podać sumę o kilka złotych większą i ewentualnie się z tego tłumaczyć, za to inna osoba mogłaby odczuć, że właściwie finansowo jest to jej nie na rękę, ale z drugiej strony nic by mi nie powiedziała, bo by się wstydziła. Bardzo nie lubiłam takich sytuacji. Na lotnisku klientami był cały przekrój społeczeństwa, od osób liczących każdą złotówkę, po osoby dla których rachunek był nieważny. Typy klientów to już inna sprawa, zapraszam za jakiś czas!

piątek, 18 września 2015

O pierwszej pracy słów kilka



Pracę na lotnisku zaczęłam na początku sezonu wakacyjnego. Lotnisko + sezon wakacyjny = zapieprz. Jeszcze wtedy tego nie wiedziałam. Nie wiedziałam też, że w punktach gastronomicznych na lotnisku są chore ceny, co dodatkowo utrudniało sprawę. Chociaż zdarzało mi się podróżować, nigdy nie zwracałam na to uwagi. Oprócz perfum i słodyczy nic innego nie kupowałam.

Pamiętam, że wizja rozpoczęcia pracy była dla mnie ekscytująca. Cieszyłam się, że zarobię pierwsze pieniądze. Moja pensja miała składać się z podstawy godzinowej i z napiwków, które podróżni mogli wrzucać do pojemników przy kasach. Pensja godzinowa przychodziła na moje konto do 10 dnia miesiąca, a napiwki rozliczaliśmy na bieżąco i po całym dniu pracy miałam ok. 20 zł w kieszeni. Zazwyczaj wydawałam te pieniądze na jedzenie. Na początku wchodziłam na lotnisko przez bramkę jako gość, by później - po weryfikacji mojego życiorysu, dostać własną przepustkę. Każde wejście do strefy wolnocłowej wymagało od pracownika odbicia się przepustką przez bramkę, ułożenia na taśmie skanującej swoich rzeczy i przejścia przez następną bramkę. Jeżeli coś zapipczało, byliśmy dodatkowo sprawdzani przez pracownika ochrony lotniska. Nasza odprawa nie różniła się od tej, jaką mieli podróżni. Tyle że bramki dla personelu były z innej strony. Bardzo podobała mi się pierwsza odprawa, było to dla mnie coś naprawdę fajnego, później już się do tego przyzwyczaiłam. Co było zabawne, trzeba było uważać na to, jakie skarpetki się założyło danego dnia, bo gdy pracowzapipczał, pierwszorzędnie musiał oddać buty do prześwietlenia i przejść drugi raz przez bramkę. Jeżeli miało się dziurawe skarpety, nie zostało to niezauważone przez innych pracowników, czekających w kolejce. Niektórzy lubili po cichu komentować takie rzeczy. Pamiętam, że raz założyłam nowe buty, z usztywnianą piętą. Okazało się, że zapipczały. Dopiero później zorientowałam się, że wszyscy mogli podziwiać moją wielką dziurę na pięcie. Skarpetka przetarła się w drodze do pracy.


Pierwszy dzień w pracy był dla mnie doznaniem szokowym. Na zmianie pracowało sporo osób. Musiałam się szybko przebrać i do nich dołączyć. Przydzielono mi kogoś na miarę opiekuna, jednak w praktyce uczył mnie każdy po trochu, lub po prostu dawano mi manual, żebym sama sprawdziła jak robi się dany napój. Czego ja tam nie robiłam? Już pierwszego dnia robiłam jakieś podstawowe kawy, wyciskałam soki, podgrzewałam jedzenie, nawet zrobiłam smoothies. Co jakiś czas zbierałam brudne naczynia, które opłukiwałam i wstawiałam do wyparzarki. Pamiętam, że pochwalono mnie po tym dniu, że nie spędziłam całego dnia na zmywaku. Zmywak był oazą spokoju w tym całym rozgardiaszu, było to miejsce szczególnie lubiane przez nowe osoby, które nie chciały się narzucać swoją obecnością. To miejsce dawało ukojenie, można było wziąć głęboki oddech, lub nawet…wypłakać się. Kto najczęściej płakał? Właśnie nowe osoby, które przytłoczone nadmiarem obowiązków i uwag, nie wytrzymywały napięcia. Czy mnie to ominęło? Oczywiście NIE. Trzeciego dnia nastał kryzys.  Schowałam się na zmywaku chlipiąc po cichu. Starałam się z niego wyjść mega ogarnięta, ale każdy widział po moich oczach, jakie dramaty się tam rozgrywały. Kolega z dłuższym stażem pracy zdradził mi, że każda dziewczyna prędzej, czy później tam płacze. I rzeczywiście, było to normą. Poznałam w późniejszym czasie kilka nowych osób, które tam płakały, nie każdy po takim kryzysie był w stanie się dalej szkolić. Ogólnie rotacja pracowników u nas była duża. Czemu mówię tylko o płaczących dziewczynach? No bo tylko dziewczyny sobie na to pozwalały. Faceci nie. Dodatkowo byłyśmy większością. Czemu dochodziło do takich sytuacji? W moim przypadku był to stres związany z pierwszą pracą, na dodatek czułam presję. Każdy chciał, żebym jak najszybciej stała się pełnowartościowym pracownikiem. Ponadto byłam zmęczona psychicznie i fizycznie. Jednak płakały nie tylko nowe osoby. Praca wymagała od nas przyjeżdżania na dwunastogodzinne zmiany w różnych godzinach dnia i nocy, nawet przez kilka dni z rzędu, byliśmy zmęczeni. Przemęczenie i problemy osobiste, lub nieprzyjemny klient, mogły skończyć się zmywakiem. Ja przez pół roku pracy na lotnisku, płakałam dwa razy. Praca w gastronomii nie należy do najłatwiejszych, a tym bardziej na lotnisku, gdzie klientelą jest cały przekrój społeczeństwa, na czele z roszczeniowymi Januszami. Następny post pt. ,,Czemu nikt nie lubi stać na kasie?”, już wkrótce.

Trudne pracy początki

Jakoś od szkoły średniej kiełkowała we mnie myśl, by pójść do pracy dorywczej na wakacje, niestety nie miałam na tyle odwagi, by się za to zabrać, a każdy kasjer, kelner, był dla mnie nadczłowiekiem, o ponadprzeciętnych umiejętnościach. Chociaż ludzie uwielbiali moje towarzystwo, uważali, że jestem pewna siebie i wesoła, ja w głębi duszy wcale się taka nie czułam. Bardzo lubiłam i nadal lubię towarzystwo innych osób, ale myśl, że mam wchodzić w ciągłą interakcje z obcymi ludźmi, i na dodatek wydawać im RESZTĘ jawiła się jako koszmar. Zawsze byłam nogą z matmy i najbardziej w swoim życiu bałam się wszelkich obliczeń. Jednak przychodzi taki moment w życiu młodego człowieka, że po prostu czuje, że do tej pracy powinien iść, na przykład dlatego, że każdy dookoła zaczyna trąbić, że musi wyjść wcześniej z zajęć, bo leci do pracy itp., a zresztą fajnie mieć jakieś swoje, prawdziwie swoje pieniądze, żeby np. kupić prezent rodzicom na święta, nie za ich pieniądze.

Swojej pierwszej pracy, po I roku studiów szukałam tak, żeby jej nie znaleźć. Udało mi się to bez problemu i całe wakacje po I roku przesiedziałam w domu. Niestety w połowie II roku, rodzice już mocno sugerowali, bym tę pracę w końcu znalazła. Wiedziałam, że nie mogę przed tym wiecznie uciekać. Zebrałam się w sobie, napisałam CV  (z zerowym doświadczeniem) i zaczęłam szukać pracy na popularnym portalu gumtree. Pracy zaczęłam szukać na początku maja, mając nadzieję, że do czerwca uda mi się coś znaleźć. W międzyczasie zaniosłam swoje CV do może trzech miejsc w galerii handlowej (nikt się do mnie jednak nie odezwał stamtąd). Cała nadzieja pozostała we wcześniej wspomnianym portalu. 

Oj oferty były przeróżne: roznoszenie ulotek, recepcja, sklepy odzieżowe, gastronomia. Na całe szczęście już po pierwszym dniu poszukiwań, zostałam zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną. Rozmowa miała mieć miejsce na lotnisku, bo tam znajdowała się owa kawiarnia. Ależ byłam podekscytowana! Strefa wolnocłowa, lotnisko, prestiż! I to po jednym dniu poszukiwań. No po prostu czad! I rzeczywiście, powiem Wam, chociaż miałam lepsze i gorsze chwile w tej pracy, a tak naprawdę - nie znosiłam jej, to lotnisko miało w sobie coś mistycznego, coś co przyciągało. No i uwielbiałam swoich znajomych z pracy. Gdyby nie wspólne śmiechy z nimi, to nie dałabym rady pracować po 12 h, bywało, że nawet przez sześć dni z rzędu.

Swoje początki w pierwszej pracy i ogólnie życie w niej, opiszę w następnym poście.