Chyba czwartego dnia mojej pracy zaczęto pokazywać mi w
systemie cały asortyment. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że następnego dnia
zostanę wykolegowana i postawiona na kasie. Czemu wykolegowana? Bo akurat tego
dnia nie było żadnej z dwóch osób, które lubią tam stać. A ja jako świeżak godziłam się na wszystko. W ten
oto sposób zrobiono mi niespodziankę, gdy
przyszłam do pracy na godzinę 5:30 rano.
Od ok. 6 rano kolejka potrafiła liczyć od 6 do 10 osób, bo
rano była aktywna zazwyczaj tylko jedna kasa. Chyba nie muszę mówić, jak duży
był to dla mnie stres. Dla osoby bez doświadczenia w obsłudze klienta. Z kasy
zdjął mnie dopiero kierownik, który zobaczył w systemie słabe wyniki
sprzedażowe, a ja na domiar wszystkiego zostałam wyśmiana przez koleżankę, z
powodu niskiego średniego czeku, który wynosił 29 zł, a powinien był wynosić 34
zł. Cóż, sama mnie tam postawiła. Tego dnia miałam ochotę uciec z pracy, ale
finalnie nie okazałam słabości. Posiadam umiejętność nieokazywania złości na
twarzy, ale wszystkich powyklinałam w duchu. Nie dość, że byłam zestresowana
pracą, to na domiar złego zbliżała się sesja egzaminacyjna. Nie musiałam już
chodzić na zajęcia, ale pierwszy egzamin był tuż tuż. Chyba właśnie to
dodatkowo mnie spinało. W końcu wyszło tak, że na trzy egzaminy poszłam we
wrześniu. Nie miałam siły i ochoty się do nich uczyć, inne egzaminy pozdawałam.
Ale właściwie – czemu nikt nie lubi stać na kasie?
Stanie na kasie nie jest zwykłym staniem i nabijaniem tego
co ktoś sobie zażyczy. Trzeba umieć coś zaproponować. Jeżeli ktoś sobie
zażyczył kawę, należało się zapytać, czy kawa ma być mocniejsza. Mocniejsza =
droższa. Jeżeli nie mocniejsza, to może większa? Bo przecież to tylko 1 zł
różnicy. Jak się mówi, grosz do grosza, a będzie kokosza. Tak było w przypadku
rzeczonej złotówki, która w skali miesiąca rosła do setek złotych. Po pewnym
czasie wdrożyłam się w ten system, ale przy proponowaniu większej kawy - bo to tylko złotówka różnicy - czułam
się jak kretynka. Co innego w przypadku kawy mocniejszej, lub smakowej. Zanim
zaczęłam pracować w kawiarni, nie miałam pojęcia, że można sobie zażyczyć
mocniejszą kawę, więc uważam, że to jest w porządku. Teraz automatycznie proszę
w kawiarniach o np. małe mocniejsze latte, bo jest ono dla mnie smaczniejsze. I
nie dziwi mnie, że muszę za dodatkowe espresso dodatkowo płacić. Chciałabym
teraz wyjaśnić wszystkim, którzy piją kawę tylko w domu, co to jest właściwie
to dodatkowe espresso.
Załóżmy, że kawiarnia oferuje trzy rozmiary latte: małe,
średnie i duże. Profesjonalne kawiarnie korzystają z ekspresów ciśnieniowych.
Niektóre ekspresy są automatyczne, inne bardziej manualne. Wezmę pod uwagę
ekspres manualny na kolby. W takim wypadku barista najpierw wyjmuje z ekspresu
kolbę, którą podkłada pod młynek. Zmielona kawa ląduje bezpośrednio w kolbie,
następnie temperem należy tę zmieloną kawę ubić. Należy ją ubić, by gorąca
woda, która będzie przepływać przez kolbę pod ciśnieniem, przepływała przez
całą kolbę równomiernie. W ten sposób powstaje espresso – czyli kawa do naszego
latte. Espresso wpływa do podstawionych pod kolbę shot-glass’ów, czyli do
specjalnych kieliszków. W międzyczasie barista pieni mleko na latte, które
następnie przelewa do kubka. Każda kawiarnia ustala proporcję szotów do
rozmiaru kubka. I w taki sposób w standardzie może być tak, że do małej kawy
dodaje się jeden shot espresso, do średniej kawy dwa shoty, do dużej też często
dwa shoty. Więc co barista ma na myśl, gdy pyta się Ciebie, czy małe latte ma być mocniejsze?
Oznacza to, że Twoja kawa zamiast jednego shota espresso, może mieć dwa shoty i
dzięki temu kawa będzie mocniejsza. Czemu to tłumaczę? Dlatego że wielu
klientów nie miało pojęcia o co mi chodzi. Gdy pytałam się: Kawa ma być
mocniejsza? [zdziwiona mina klienta] Z dodatkowym espresso? Spotykałam się z
odpowiedzią: nie nie, ja chcę latte, nie espresso. Wtedy już wiedziałam, że z
taką osobą nie ma rozmowy. Wcześniej wspominałam też o kawie smakowej, to już
jest proste - po prostu do kawy wlewa się odpowiedni syrop smakowy. A jednak,
nie dla wszystkich było to proste, bo czasem jak ktoś widział, że coś jest
dolewane do jego kawy, pytał się, co my robimy i że mamy tego nie robić. Nie
każdy wiedział, że smak nadaje syrop.
Pomijając espresso i syrop należało zaproponować do kawy np.
kanapkę, ciastko itp. Itd. Czego nie uważam za złe, takie pytania są w
porządku. Za to współczuję sprzedawcom
sieci typu empik, czy rossmann, oni muszą proponować rzeczy często nieadekwatne
do zakupu. Oczwiście we wszystkich przypadkach chodzi o jedno: o sprzedaż. O
pochwałę od kierownika, o opieprz, o premię itp. Itd. Zależy od miejsca. Ja
jestem zdania, że należy się starać w każdej pracy, ale często nie ma się
wpływu na to, na co klient ma ochotę. Dlatego uważam, że takie zasady sprzedaży
są w porządku, ale za żadne skarby nie powinno się kogoś za to ganić. Co innego
jak pracownik ewidentnie się nie stara. I właśnie przez dziwne cele
sprzedażowe, pracownicy często nie lubią stać na kasie. Czy ja byłam dobrą
kasjerką? W moim mniemaniu, jak najbardziej. Zdaniem tamtego pracodawcy
niekoniecznie. Podczas gdy ja przykładowo sprzedawałam 15 dodatków na godzinę,
ktoś inny potrafił sprzedać ich 30. Wynikało to z tego, że nie proponowałam
dodatków każdemu. Bywało tak, że ktoś miał odłożoną w dłoni konkretną sumę
pieniędzy na daną kawę, w takim wypadku nie chciałam wprowadzać w zakłopotanie
siebie i klienta. Ja czułabym się zakłopotana, bo musiałabym podać sumę o kilka
złotych większą i ewentualnie się z tego tłumaczyć, za to inna osoba mogłaby
odczuć, że właściwie finansowo jest to jej nie na rękę, ale z drugiej strony
nic by mi nie powiedziała, bo by się wstydziła. Bardzo nie lubiłam takich
sytuacji. Na lotnisku klientami był cały przekrój społeczeństwa, od osób
liczących każdą złotówkę, po osoby dla których rachunek był nieważny. Typy
klientów to już inna sprawa, zapraszam za jakiś czas!