piątek, 18 września 2015

O pierwszej pracy słów kilka



Pracę na lotnisku zaczęłam na początku sezonu wakacyjnego. Lotnisko + sezon wakacyjny = zapieprz. Jeszcze wtedy tego nie wiedziałam. Nie wiedziałam też, że w punktach gastronomicznych na lotnisku są chore ceny, co dodatkowo utrudniało sprawę. Chociaż zdarzało mi się podróżować, nigdy nie zwracałam na to uwagi. Oprócz perfum i słodyczy nic innego nie kupowałam.

Pamiętam, że wizja rozpoczęcia pracy była dla mnie ekscytująca. Cieszyłam się, że zarobię pierwsze pieniądze. Moja pensja miała składać się z podstawy godzinowej i z napiwków, które podróżni mogli wrzucać do pojemników przy kasach. Pensja godzinowa przychodziła na moje konto do 10 dnia miesiąca, a napiwki rozliczaliśmy na bieżąco i po całym dniu pracy miałam ok. 20 zł w kieszeni. Zazwyczaj wydawałam te pieniądze na jedzenie. Na początku wchodziłam na lotnisko przez bramkę jako gość, by później - po weryfikacji mojego życiorysu, dostać własną przepustkę. Każde wejście do strefy wolnocłowej wymagało od pracownika odbicia się przepustką przez bramkę, ułożenia na taśmie skanującej swoich rzeczy i przejścia przez następną bramkę. Jeżeli coś zapipczało, byliśmy dodatkowo sprawdzani przez pracownika ochrony lotniska. Nasza odprawa nie różniła się od tej, jaką mieli podróżni. Tyle że bramki dla personelu były z innej strony. Bardzo podobała mi się pierwsza odprawa, było to dla mnie coś naprawdę fajnego, później już się do tego przyzwyczaiłam. Co było zabawne, trzeba było uważać na to, jakie skarpetki się założyło danego dnia, bo gdy pracowzapipczał, pierwszorzędnie musiał oddać buty do prześwietlenia i przejść drugi raz przez bramkę. Jeżeli miało się dziurawe skarpety, nie zostało to niezauważone przez innych pracowników, czekających w kolejce. Niektórzy lubili po cichu komentować takie rzeczy. Pamiętam, że raz założyłam nowe buty, z usztywnianą piętą. Okazało się, że zapipczały. Dopiero później zorientowałam się, że wszyscy mogli podziwiać moją wielką dziurę na pięcie. Skarpetka przetarła się w drodze do pracy.


Pierwszy dzień w pracy był dla mnie doznaniem szokowym. Na zmianie pracowało sporo osób. Musiałam się szybko przebrać i do nich dołączyć. Przydzielono mi kogoś na miarę opiekuna, jednak w praktyce uczył mnie każdy po trochu, lub po prostu dawano mi manual, żebym sama sprawdziła jak robi się dany napój. Czego ja tam nie robiłam? Już pierwszego dnia robiłam jakieś podstawowe kawy, wyciskałam soki, podgrzewałam jedzenie, nawet zrobiłam smoothies. Co jakiś czas zbierałam brudne naczynia, które opłukiwałam i wstawiałam do wyparzarki. Pamiętam, że pochwalono mnie po tym dniu, że nie spędziłam całego dnia na zmywaku. Zmywak był oazą spokoju w tym całym rozgardiaszu, było to miejsce szczególnie lubiane przez nowe osoby, które nie chciały się narzucać swoją obecnością. To miejsce dawało ukojenie, można było wziąć głęboki oddech, lub nawet…wypłakać się. Kto najczęściej płakał? Właśnie nowe osoby, które przytłoczone nadmiarem obowiązków i uwag, nie wytrzymywały napięcia. Czy mnie to ominęło? Oczywiście NIE. Trzeciego dnia nastał kryzys.  Schowałam się na zmywaku chlipiąc po cichu. Starałam się z niego wyjść mega ogarnięta, ale każdy widział po moich oczach, jakie dramaty się tam rozgrywały. Kolega z dłuższym stażem pracy zdradził mi, że każda dziewczyna prędzej, czy później tam płacze. I rzeczywiście, było to normą. Poznałam w późniejszym czasie kilka nowych osób, które tam płakały, nie każdy po takim kryzysie był w stanie się dalej szkolić. Ogólnie rotacja pracowników u nas była duża. Czemu mówię tylko o płaczących dziewczynach? No bo tylko dziewczyny sobie na to pozwalały. Faceci nie. Dodatkowo byłyśmy większością. Czemu dochodziło do takich sytuacji? W moim przypadku był to stres związany z pierwszą pracą, na dodatek czułam presję. Każdy chciał, żebym jak najszybciej stała się pełnowartościowym pracownikiem. Ponadto byłam zmęczona psychicznie i fizycznie. Jednak płakały nie tylko nowe osoby. Praca wymagała od nas przyjeżdżania na dwunastogodzinne zmiany w różnych godzinach dnia i nocy, nawet przez kilka dni z rzędu, byliśmy zmęczeni. Przemęczenie i problemy osobiste, lub nieprzyjemny klient, mogły skończyć się zmywakiem. Ja przez pół roku pracy na lotnisku, płakałam dwa razy. Praca w gastronomii nie należy do najłatwiejszych, a tym bardziej na lotnisku, gdzie klientelą jest cały przekrój społeczeństwa, na czele z roszczeniowymi Januszami. Następny post pt. ,,Czemu nikt nie lubi stać na kasie?”, już wkrótce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz