Pracę na lotnisku zaczęłam na początku sezonu wakacyjnego. Lotnisko + sezon wakacyjny = zapieprz. Jeszcze wtedy tego nie wiedziałam. Nie wiedziałam też, że w punktach gastronomicznych na lotnisku są chore ceny, co dodatkowo utrudniało sprawę. Chociaż zdarzało mi się podróżować, nigdy nie zwracałam na to uwagi. Oprócz perfum i słodyczy nic innego nie kupowałam.
Pamiętam, że wizja rozpoczęcia
pracy była dla mnie ekscytująca. Cieszyłam się, że zarobię pierwsze pieniądze.
Moja pensja miała składać się z podstawy godzinowej i z napiwków, które
podróżni mogli wrzucać do pojemników przy kasach. Pensja godzinowa przychodziła
na moje konto do 10 dnia miesiąca, a napiwki rozliczaliśmy na bieżąco i po
całym dniu pracy miałam ok. 20 zł w kieszeni. Zazwyczaj wydawałam te pieniądze
na jedzenie. Na początku wchodziłam na lotnisko przez bramkę jako gość, by
później - po weryfikacji mojego życiorysu, dostać własną przepustkę. Każde
wejście do strefy wolnocłowej wymagało od pracownika odbicia się przepustką
przez bramkę, ułożenia na taśmie skanującej swoich rzeczy i przejścia przez
następną bramkę. Jeżeli coś zapipczało,
byliśmy dodatkowo sprawdzani przez pracownika ochrony lotniska. Nasza odprawa
nie różniła się od tej, jaką mieli podróżni. Tyle że bramki dla personelu były
z innej strony. Bardzo podobała mi się pierwsza odprawa, było to dla mnie coś
naprawdę fajnego, później już się do tego przyzwyczaiłam. Co było zabawne,
trzeba było uważać na to, jakie skarpetki się założyło danego dnia, bo gdy
pracowzapipczał, pierwszorzędnie
musiał oddać buty do prześwietlenia i przejść drugi raz przez bramkę. Jeżeli miało
się dziurawe skarpety, nie zostało to niezauważone przez innych pracowników,
czekających w kolejce. Niektórzy lubili po cichu komentować takie rzeczy. Pamiętam,
że raz założyłam nowe buty, z usztywnianą piętą. Okazało się, że zapipczały. Dopiero później
zorientowałam się, że wszyscy mogli podziwiać moją wielką dziurę na pięcie.
Skarpetka przetarła się w drodze do pracy.
Pierwszy dzień w pracy był dla
mnie doznaniem szokowym. Na zmianie pracowało sporo osób. Musiałam się szybko
przebrać i do nich dołączyć. Przydzielono mi kogoś na miarę opiekuna, jednak w
praktyce uczył mnie każdy po trochu, lub po prostu dawano mi manual, żebym sama
sprawdziła jak robi się dany napój. Czego ja tam nie robiłam? Już pierwszego
dnia robiłam jakieś podstawowe kawy, wyciskałam soki, podgrzewałam jedzenie,
nawet zrobiłam smoothies. Co jakiś czas zbierałam brudne naczynia, które
opłukiwałam i wstawiałam do wyparzarki. Pamiętam, że pochwalono mnie po tym
dniu, że nie spędziłam całego dnia na zmywaku. Zmywak był oazą spokoju w tym
całym rozgardiaszu, było to miejsce szczególnie lubiane przez nowe osoby, które
nie chciały się narzucać swoją obecnością. To miejsce dawało ukojenie, można
było wziąć głęboki oddech, lub nawet…wypłakać się. Kto najczęściej płakał?
Właśnie nowe osoby, które przytłoczone nadmiarem obowiązków i uwag, nie wytrzymywały
napięcia. Czy mnie to ominęło? Oczywiście NIE. Trzeciego dnia nastał
kryzys. Schowałam się na zmywaku
chlipiąc po cichu. Starałam się z niego wyjść mega ogarnięta, ale każdy widział
po moich oczach, jakie dramaty się tam rozgrywały. Kolega z dłuższym stażem
pracy zdradził mi, że każda dziewczyna prędzej, czy później tam płacze. I rzeczywiście,
było to normą. Poznałam w późniejszym czasie kilka nowych osób, które tam
płakały, nie każdy po takim kryzysie był w stanie się dalej szkolić. Ogólnie
rotacja pracowników u nas była duża. Czemu mówię tylko o płaczących
dziewczynach? No bo tylko dziewczyny sobie na to pozwalały. Faceci nie. Dodatkowo
byłyśmy większością. Czemu dochodziło do takich sytuacji? W moim przypadku był
to stres związany z pierwszą pracą, na dodatek czułam presję. Każdy chciał,
żebym jak najszybciej stała się pełnowartościowym
pracownikiem. Ponadto byłam zmęczona psychicznie i fizycznie. Jednak płakały
nie tylko nowe osoby. Praca wymagała od nas przyjeżdżania na dwunastogodzinne
zmiany w różnych godzinach dnia i nocy, nawet przez kilka dni z rzędu, byliśmy
zmęczeni. Przemęczenie i problemy osobiste, lub nieprzyjemny klient, mogły
skończyć się zmywakiem. Ja przez pół
roku pracy na lotnisku, płakałam dwa razy. Praca w gastronomii nie należy do
najłatwiejszych, a tym bardziej na lotnisku, gdzie klientelą jest cały przekrój
społeczeństwa, na czele z roszczeniowymi Januszami.
Następny post pt. ,,Czemu nikt nie lubi stać na kasie?”, już wkrótce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz