środa, 17 lipca 2019

Dlaczego sprzedawca jest dla Ciebie niemiły

Praca w budce z goframi i lodami jest ciężka psychicznie i fizycznie. Nie sądziłam, że to kiedyś powiem. Byłam mniej zmęczona klientami jako kelnerka, niż jako sprzedawca z budki. Obsługa niekończącej się kolejki, często w upale jest zajęciem, podczas którego prosi się wszechmogącego o to, żeby ci ludzie w końcu sobie poszli. Jesteśmy w drugiej połowie czerwca i niebawem sprzedawcy będą skazani na taki wysiłek praktycznie cały czas...chyba że spadnie deszcz 😀(P.S. zaczęłam pisać ten post w czerwcu, a skończyłam w lipcu) Tak, bardzo polubiłam deszcz, bo wtedy cały deptak magicznie się gdzieś chowa 😏 Jak ułatwić pracę sprzedawcy, żeby się nie wypalił zbyt szybko?

1. Klienci nie czytają banerów i tablic z cennikiem

- Po ile gałka loda? 5 zł odpowiadam. Chociaż cieśnie mi się na usta, żeby powiedzieć: do cholery jasnej, przecież nade mną jest ogromne zdjęcie loda z napisem ,,gałka 5 złotych", a średnio co trzeci klient zadaje to pytanie. 

- Stoję sobie spokojnie i nagle widzę, że szybkim krokiem bez chwili zawahania podchodzi do mnie klientka. Oczywiście nie spojrzała ani na ladę ze smakami lodów, ani na tablicę informacyjną. I nagle pada pytanie: czy jest smak słony karmel? Jest, pokazuję jej ręką napis. A po ile gałka? 5 (kur*a) złotych i pokazuję jej baner nade mną. Aha...i odchodzi., ani dziękuję, ani pocałuj mnie w dupę.

Sami zobaczcie, jak tu się nie wkurzyć. W restauracji klienci muszą zapoznać się uprzednio z menu, żeby coś kupić. Ale jak ludzie nie dostaną kartki pod nos, to wychwycenie potrzebnych im informacji, staje się czymś awykonalnym. Naprawdę, trudno jest mówić z uśmiechem setny raz w ciągu dnia, informację, która jest nade mną. Jeszcze rozumiem, jakby to było napisane małym drukiem, albo wręcz schowane, ale nie jak jest naprawdę umieszczona wielka informacja.

2. Ale dobrego loda mi Pani zrobiła

Żart nagminnie powtarzany, który przestał już być żartem dla sprzedawców, a stał się wyznacznikiem bycia idiotą. Wszelkie formy nawiązywania do robienia loda są bardzo niemile widziane i zawsze komentowane po cichu między sprzedającymi jak klient już odejdzie. 

3. Klient narzeka na cenę

Po ile gałka loda? 5 złotych. 5 złotych? Przecież tam za rogiem jest za 4 zł.
To niech Pani tam idzie. 

4. Klient nie rozumie, że pracownik nie może czegoś zrobić

Proszę przekroić mi tego gofra na pół. Nie mogę. Tak? Ciekawe czemu? Nie wiem, niech Pan zadzwoni do szefa i się go zapyta. Na ladzie jest podany numer (szef szukał pracowników i wywiesił ogłoszenie na szybie,)

Proszę nałożyć mi loda do tego konkretnego wafelka. Nie mogę, ten wafelek jest do innego rodzaju lodów. Ale jak to? Wafelek jak wafelek! Szef nam nie pozwala. 
Oczywiście pracownik jest uważany za kretyna, nie szef.

Drodzy turyści zrozumcie, tak jak Wam procedury w pracy nie pozwalają na robienie różnych rzeczy, tak zwykła budka z goframi i lodami też ma swoje procedury. Nie musicie ich rozumieć, pracownicy też często uznają to za kretyństwo, ale robimy tak, jak nam każe szef. Robienie czegoś po swojemu, może skończyć się ochrzanem, albo nawet utratą pracy.Amen.

poniedziałek, 27 maja 2019

Jak szukać pracy nad morzem

Olx, gumtree, grupy na facebooku, mogą bardzo pomocne w poszukiwaniu pracy, ponieważ dają nam sygnał, dokąd warto udać się osobiście. Na kilka wysłanych aplikacji poprzez portal olx, odezwało się do mnie tylko jedno miejsce, był to hotel 4*, który rzeczywiście przeprowadził bardziej konkretną rekrutację. 

Mówimy tutaj o większym nadmorskim mieście. Inaczej sprawa wygląda w nadmorskich wioskach, wtedy lokale usługowe dodają w wielu miejscach informację o kompletowaniu zespołu przed sezonem. Proszą o wysłanie CV poprzez portal albo o kontakt telefoniczny. Zauważyłam też, że w tych naprawdę małych wioskach turystycznych, pracodawcy w większości zapewniają nocleg, sporadycznie również wyżywienie. Jak sezon już rusza, nie ma problemu z szukaniem pracy w takich miejscach z CV w plecaku. W moim mieście, które jest turystyczne prawie cały rok, pracodawcy noclegu raczej nie oferują, przynajmniej nie od razu w ogłoszeniu.

Nie mam dużego doświadczenia w rozmowach rekrutacyjnych, ponieważ o pracę jest naprawdę bardzo łatwo, gorzej z wynagrodzeniem.

Pierwszym miejscem do którego się udałam był hotel 3*, bardzo schludny, wydawał się też być dobrze zorganizowany. Podeszłam na recepcję i zapytałam się, czy szukają pracownika. Recepcjonistka nie miała takiej wiedzy, ale zaproponowała udanie się do biura hotelu. W biurze hotelu na wstępie zadałam to samo pytanie i usłyszałam entuzjastyczne tak, oczywiście! Porozmawiajmy. Od razu miałam przeprowadzoną rozmowę rekrutacyjną i zostałam wpisana na dzień próbny na recepcję za 3 dni. Znam język angielski oraz podstawy niemieckiego. Rekruterka powiedziała, że spokojnie nauczę się szybko języka potrzebnego do pracy na recepcji. W tym miejscu zaproponowano mi 2100 netto przez pierwsze trzy miesiące i między 2400-2800 netto zależnie od starań w późniejszym czasie. Trochę byłam zdziwiona, że osoba pracująca również w nocy, może zarobić maksymalnie 2800 złotych i że to nie jest nawet nic pewnego. Jednocześnie muszę zaznaczyć, że język niemiecki w tym regionie jest na pierwszym miejscu. Stwierdziłam, że po prostu trzeba pójść do hotelu, który ma więcej gwiazdek, aby więcej zarabiać.

Mimo, że pracę miałam praktycznie w kieszeni, udałam się w dalsze poszukiwania. Następnym miejscem była kawiarnia, w której pracowałam przez miesiąc. Rozmowę również miałam przeprowadzoną od razu. Tutaj warunki przedstawiały się w następujący sposób: 12,7 złotych netto + napiwki dzielone na cały zespół. Czasami dwie kelnerki zarabiały przykładowo na 5 osób łącznie. Trzeba w to wliczyć: 2 kelnerki, 2 barmanów i osobę ze zmywaka. Oczywiście ilość osób układała się różnie, zależnie od dnia, pory dnia i potrzeb. Czy był to sprawiedliwy podział? Niekoniecznie. Przypuszczam, że osoba ze zmywaka miała taką samą, albo i wyższą stawkę godzinową - patrząc na staż pracy, a nie musiała się tyle nalatać i denerwować co ja. Jak pracowałam w restauracji, barman i kucharze, mieli odpalany tylko jakiś procent z moich napiwków, co było już bardziej sprawiedliwe. Generalnie jestem zdania, że każdy powinien pracować na takim stanowisku, które odpowiada jego potrzebom, również finansowym. Chcesz pracować na zmywaku i mieć bardziej spokojną pracę? Super, tylko nie wymagaj kelnerskich napiwków. Oczywiście system ustala najczęściej szef. Strasznie mnie wkurza to, że pracodawcy w gastronomii wykorzystują kelnerów do zarabiania na pensje innych pracowników. To tak jakby pielęgniarki i salowe wymagały od lekarzy, żeby odpalali im część swojej pensji, albo premii.


Rozmowa w kawiarni przebiegła pomyślnie i odwołałam dzień próbny w hotelu. Po rozmowie w kawiarni zadzwoniono do mnie jeszcze z hotelu 4*. Pomyślałam, że pójdę tam już tylko z ciekawości, aby zobaczyć ile można zarobić w hotelu o lepszym standardzie. I tutaj przeżyłam kolejne rozczarowanie: zaproponowano mi 2200 netto w okresie próbnym i ok. 2500 złotych netto po 3 miesiącach pracy. Kopara mi opadła.  Dowiedziałam się, że 2800 też jest możliwe, ale musiałabym mieć dobrą sprzedaż pokoi. Jednocześnie usłyszałam, że język angielski nie jest atutem, bo nie jest prawie w ogóle używany, a niemiecki jest uważany na równi z językiem polskim. Także rada dla tych co znają niemiecki: uciekajcie do stolicy, tam zarobicie średni 4-5 tys. za znajmość języka niemieckiego.

Podsumowując, o pracę jest naprawdę łatwo, jest dosłownie na każdym kroku :) Z wynagrodzeniem zależy od potrzeb i szczęścia.

poniedziałek, 1 kwietnia 2019

Brak kultury

Królowa kibli powróciła i odeszła. Moja przygoda w kawiarni trwała miesiąc. Swoją drogą mogę powiedzieć, że rzeczywiście tempo zamiatania wzrasta w momencie, jak klienci siedzą aż do zamknięcia, a zamiatać można zacząć jak nikogo nie ma na sali.

Musiałam odejść przez atmosferę w pracy, która przez większość czasu była żadna, a chwilami nawet beznadziejna. Nie jestem w stanie pracować w takich warunkach. Nie taką gastronomię znam. Dlatego jutro biorę ze sobą CV i znów idę w miasto 😁 Zobaczymy, czy teraz znajdę pracę równie szybko. 

Po jednym miesiącu mogę stwierdzić jedno: nam Polakom brakuje kultury restauracyjnej. Jak w Warszawie nie było to mocno widoczne, bo jednak większość miejscowych ma obycie w takich miejscach, tak nad morzem wszystko wyszło. Nad morzem można spotkać cały przekrój społeczeństwa. 

Boimy się dawania napiwków. Nie chcesz dawać? Nie dawaj. Tylko siedź na dupie i poczekaj aż przyjmę zamówienie lub Cię rozliczę.

Z uwagi na to, że w moim miejscu pracy obsługiwałam Polaków i Niemców, to takie zachowanie zaobserwowałam głównie u naszych rodaków. Kasa w naszym punkcie gastronomicznym znajdowała się naprzeciwko wydawki w dość wąskim korytarzu. Mimo to ludzie jak mogli to się tam wpychali. Nie obchodziło ich to, że zaraz obok kasy barman wydawał nam zamówienie i kelnerka nie miała jak przejść z tacą przez delikwenta, który chce się rozliczyć.

Polacy już po wejściu do kawiarni potrafili przyjść, powiedzieć przy kasie co chcą i wyrazić chęć rozliczenia się. Po tym jak powiedziałam, że zamówienia są przyjmowane przy stoliku, część rzeczywiście tam szła, a część mówiła a tam, przecież znajdzie mnie pani. Oczywiście lubili się od razu rozliczać. Niekonieczne przez to, że zależało im na czasie, ale głównie przez to, że nie chcieli dawać napiwków i przy kasie czuli się bardziej komfortowo, że nie mają tego obowiązku, bo przecież nie podstawiłam im pod nos płatnika. Drugą sprawą jest to, że ludzie grzecznie siadali, aby złożyć zamówienie, a później jak skończyli jeść, czy pić, bez żadnego słowa wstawali i sterczeli pod kasą, aby się rozliczyć nie chciałam/em pani robić problemu, po co ma pani chodzić tam na górę. A może dlatego, że siedzi tam 20 innych osób, a może dlatego, że i tak będę musiała po Tobie posprzątać? Zawsze żałowałam, że nie mogę tego powiedzieć na głos. Dodatkowo trzeba mieć na uwadze, że jak kawiarnia, czy restauracja jest większa i kelnerki są podzielone na rewiry, to jak jest duży ruch, kelnerka, która Was nie obsługiwała może najprościej w świecie pomylić rachunki. Klient często nie jest w stanie powiedzieć, w którym miejscu dokładnie siedział.

Inna sprawa jak już poprosiliście o rachunek i od 15 czy 20 minut tego rachunku Wam nie podano. Wtedy jak najbardziej można dowiadywać się o co chodzi i podejść do kasy się rozliczyć. Dodatkowo jak nie widzicie kelnerki na horyzoncie, a sala jest pusta, również można podejść. Być może kelnerka właśnie myje lodówkę, czy wykonuje inne prace zlecone przez przełożonych przez brak ruchu.

Nie chcę wyjść na osobę nieobiektywną, dlatego jak najbardziej rozumiem, że czasami po prostu trzeba podejść do tej kasy, aby się rozliczyć. Jednak sprawa wygląda inaczej jak kelner kręci się po sali, jest na każde zawołanie, a klient z tego nie korzysta. Taka samowolka szczególnie jak jest ruch, potrafi zaburzyć system pracy kelnera.

niedziela, 24 lutego 2019

Królowa kibli powraca

Jak dziwnie jest wejść na nowo w świat pracy fizycznej, po dwóch latach siedzenia za biurkiem. Byłam wpisana w grafik na kilka ostatnich godzin drugiej zmiany. Oczywiście do ostatniej chwili zastanawiałam się, czy warto ruszyć tyłek z domu - może odwołam, a może powiem, że przyjdę innego dnia.

Zdecydowałam jednak, że co ma być to będzie. Chęć pracy wśród ludzi, z większą aktywnością fizyczną, mieszała się z nabytą w ciągu ostatnich lat aspołecznością. Niełatwa mieszanka. Przybyłam na zmianę odpowiednim marginesem czasu. Zostałam oprowadzona po kawiarni, przekazano mi również koszulę i zapaskę. Wyprasowałam strój roboczy, przebrałam się i poszłam pracować. -No dobra, widzę, że nikogo już nie ma na górnej sali, to pójdziesz tam zamieść podłogę, a później pokażę Ci, gdzie trzymamy rzeczy do mycia toalet, to jeszcze umyjesz kible. Powiem Ci co po kolei trzeba zrobić. I tak oto, na nowo weszłam w świat gastro. Starałam się zamieść podłogę dokładnie i niezbyt długo. -Spokojnie, ja też na początku zamiatałam podłogę przez pół godziny, później wiedziałam co i jak i nie zajmuje mi to dużo czasu.

Pół godziny? Pomyślałam. Na pewno było to tylko słowne wyolbrzymienie. No nic, i poszłam myć te kible. W kiblu czułam się już jak królowa. Od zarania dziejów moim głównym obowiązkiem domowym było mycie toalet, następnie rozwijałam tę umiejętność w moich wcześniejszych gastronomicznych pracach. Zawsze wiedziano, że jak nie ma chętnego do mycia kibla, to można liczyć na mnie. I rzeczywiście, czułam tam jakiś spokój po całym dniu kontaktów międzyludzkich. Czasami uciekałam myć kible, jak widziałam, że ktoś jest zbyt natrętny. O dziwo raz chłopak był tak zdesperowany, aby złapać ze mną kontakt, że koleżanka musiała wejść do toalety i mnie poprosić do kasy, gdzie delikwent czekał. Żałuję, że nie mogłam wyjść ze szczotą w ręce. No nic, delikwent nic nie ugrał. Wracając jednak do kawiarni, po czynności mycia toalet usłyszałam: i co? Udało się? No tak tak, odpowiedziałam, głupkowato się przy tym śmiejąc.

Miałam okazję obsłużyć również kilka stolików. Z uwagi na to, że jestem kulturalną osobą i nabyłam trochę restauracyjnych nawyków, przyjmowanie zamówień wyszło mi świetnie. Gorzej z donoszeniem tych rzeczy. Nie wiem czemu, ale tak się zestresowałam, że mam coś zanieść i inni będą patrzeć mi na ręce, że musiałam mocno panować nad tym, żeby nic mi się nie wypieprzyło. Mam nadzieję, że jest to kwestia do opanowania. W końcu był to pierwszy dzień w nowej pracy, na dodatek w obcym mieście. Jak się nie uda, idę do psychiatry, albo się zwalniam. Będę roznosić ulotki, albo sprzedawać pamiątki. I właśnie w takich momentach chciałoby się schować w tym bezpiecznym biurze, w korporacyjnych procedurach, którymi po pewnym czasie człowiek rzyga. Nigdy nie jest idealnie.

sobota, 23 lutego 2019

Musisz doświadczać, żeby zrozumieć


Marzenia, pragnienia, godziny bujania w obłokach, mogą stać się rzeczywistością. Piszę do Was ten tekst znad morza. Przede mną jeszcze kilka miesięcy doświadczania tego miejsca. I pomyśleć, że jeszcze tydzień temu pakowałam wszystkie niezbędne rzeczy w stolicy naszego kraju. Mieszkam teraz w ładnym miasteczku liczącym ok. 50 000 tys. mieszkańców, w sezonie goszczącym średnio 300 000 turystów, a rocznie 1 000 000.

Od kiedy pamiętam fascynowało mnie morze. Zawsze żałowałam, że urodziłam się po prostu na Mazowszu. Wydawał mi się to tak mało atrakcyjny region. Pochodzenie z małego miasteczka znajdującego się nad morzem, a z małego miasteczka na Mazowszu, to była dla mnie przepaść nie do pokonania. Przez ostatnie dwa lata pracowałam w dwóch różnych biurach w Warszawie. W pierwszym biurze doświadczyłam totalnego mobbingu i najchętniej wymazałabym ten czas z pamięci, natomiast drugie miejsce było zupełnym przeciwieństwem. Odżyłam. Miałam wspaniałych znajomych w pracy. Pomijając brak możliwości rozwoju i monotonność obowiązków po dłuższym czasie, było to świetne miejsce. Nie chodziłam do pracy zestresowana, a to naprawdę duży plus. Lubiłam głośno marzyć przy kolegach i koleżankach. Mówiłam jak bardzo kocham jeść gofry i pączki, że jestem stworzona do prostych prac, a nie do siedzenia w warszawskiej korporacji. Że ja te gofry powinnam sprzedawać! Wszyscy się oczywiście śmiali, a ja dalej snułam marzenia w tej mojej łepetynie. I co? I idę jutro na dzień próbny do kawiarni, w której będę sprzedawać między innymi ten smakołyk.

Oczywiście napiszę jak było na dniu próbnym. Opiszę również jak wygląda poszukiwanie pracy nad morzem. Tymczasem łapię ostatnie chwile komfortu, zanim wyjdę z tej strefy 😀. To był wspaniały tydzień bezrobocia.

czwartek, 8 marca 2018

Czemu ja tak bardzo lubię odkładać?

Marzec...jak spokojne by było moje życie w tym miesiącu jakbym tylko poszła na wszystkie egzaminy w terminie. Albo inaczej - jakie by było złe, gdybym tylko poszła w pierwszym terminie na wszystkie.

Studiuję zaocznie i jestem na II roku magisterki. Od zarania dziejów lubię odkładać wszystko na później, sprawa wygląda podobnie z egzaminami - im później tym lepiej. Od początku studiów nie chodziłam na połowę egzaminów w pierwszym terminie, czego później oczywiście bardzo żałowałam, bo nie obchodziło się bez stresu. Zawsze, ale to zawsze byłam na siebie zła, że nie podjęłam próby zdania wszystkiego na czas. Jednak cyklicznie do tego powracałam. 

W dniu dzisiejszym poszłam zdać egzamin, na który nie poszłam od razu, bo wolałam iść na imprezę biegową. W końcu weekend, co będę się poświęcać na rzecz nauki :D Pierwszy termin był w styczniu, drugi był wyznaczony na marzec. Na facebooku poszła fama, że wykładowca każdego roku daje ten sam egzamin jaki był w pierwszym terminie. W tym wypadku miał to być test jednokrotnego wyboru. Kulturalnie opracowaliśmy wszystkie odpowiedzi, nauczyliśmy się ich w miarę na pamięć i zadowoleni poszliśmy na egzamin w II turze.

Pierwsze moje zdziwienie - egzamin na 20 osób w sali gdzie się mieszczą max 4? O nie...
Grupa zaczęła się zbierać i zaczęliśmy siebie nawzajem pocieszać, że wykładowca zaprosi po trzy osoby, podłoży testy, a jak pierwsza grupa napisze to następna i następna.

Wykładowca spóźnił się 15 minut, powiedział byśmy chwilę poczekali, po czym otworzył drzwi i zaprosił pierwsze 3 osoby. Wszyscy w szoku, ciężko było wyznaczyć trzech pierwszych śmiałków. 
W końcu nadszedł ten czas, że te trzy osoby wyszły z sali i usłyszeliśmy najbardziej gorzkie słowa: EGZAMIN USTNY. Dwie osoby z tej pierwszej grupy nie zdały...no bo jak skoro większość z nas uczyła się odpowiedzi.

Poszłam w trzeciej turze, tylko sama z koleżanką, bo inni intensywnie zaczęli się uczyć. Ja już machnęłam na to ręką. Coś tam wiedziałam, czegoś nie wiedziałam. Egzamin skończył się dla mnie i dla koleżanki negatywnie. Z tym, że koleżanka dołączyła do grupy ubiegającej się o egzamin komisyjny, a mi wykładowca powiedział, że skoro nie byłam na pierwszym terminie, to mogę przyjść na jego dyżur jak już się nauczę. Ja pierniczę, szczęście w nieszczęściu. Jakbym nie zdała w pierwszym terminie i nie zdała teraz w drugim z uwagi na nauczenie się samych odpowiedzi, to tak samo byłabym w ciemnym dupcu. Także moje odkładanie przyniosło w miarę pozytywny efekt, jednak nie pochwalam takich działań. I naprawdę, zaczynam z tym walczyć. Nie chcę być wiecznie nieprzygotowana. Jakbym poszła nauczona w pierwszym terminie, to nie byłoby żadnych zmartwień.

niedziela, 29 października 2017

Podsumowanie, zarobki

W tym poście mogę zrobić małe podsumowanie. Praca w pensjonacie zakończyła pewien etap w moim życiu, kiedy było fajnie, zabawnie, a ja sypałam opowieściami jak z rękawa, życie cały czas mnie zaskakiwało, bawiło.
Miałam jednak 23 lata i cały czas w głowie, że pora iść do 'poważnej' pracy, z regularnymi godzinami, najlepiej z kartą Multisport i tymi innymi pierdołami. Poza tym szefowa pensjonatu miała problemy ze sobą, co też było czynnikiem pchającym do zmian - jednak wszystkim dawała po okresie próbnym umowę no pracę. Wielki szacunek za to, biorąc pod uwagę co się dzieje na rynku pracy. Przy tej okazji podsumuję zarobki i typ umowy w poszczególnych miejscach.

1. Praca w kawiarni na lotnisku

- Praca w okresie wzmożonego ruchu, od maja do września.
- Umowa zlecenie.
- Z tego co pamiętam przez pierwszy miesiąc 9 zł/h, po jednym, bądź dwóch miesiącach 11 zł/h.
- Praca na zmianach 12 h, 7 dni w tygodniu. Czasami zmiana zaczynała się o 3, 4:30 w nocy, nie miałam samochodu musiałam sobie radzić komunikacją miejska, co znacznie wydłużało czas dojazdu.
- Średnio pracowałam 180 h w miesiącu, raczej nie mniej, jak już to więcej godzin. Maratony po 5 dni z rzędu? Dla pracodawcy żaden problem.
- Zarobki zależnie od ilości przepracowanych godzin i stawki godzinowej, ale więcej jak 2300 nie zarobiłam (chociaż i tak wyrabiałam ponad etat).
- Brak premii, dodatku nocnego, dodatku za pranie ubrania pracowniczego.

Podsumowując: Czysty wyzysk. Na wielki plus jednak znajomi z pracy :) Atmosfera, wspólne robienie jaj - to były piękne chwile.

2. Starbucks

- Praca w ciągu roku akademickiego
- Dość elastyczne godziny pracy, praca również w weekendy.
- Stawka godzinowa - wydaje mi się że wychodziło ok. 11 złotych netto
- Liczba godzin zależnie od miesiąca. Na koniec miesiąca miałam pensję ok. 900 złotych. Pracowałam ok. 80 h miesięcznie. Jak były ferie itp. brałam więcej zmian.
- Jasne warunki współpracy, szkolenia, premie dla najlepszych (jednak bez szału, zazwyczaj 100 złotych do pensji). Wyjścia integracyjne. Jak ktoś chciał się rozwijać, miał do tego szansę i wtedy mógł przejść na umowę o pracę.

Podsumowując: Praca dobra nie tylko dla studentów, ale również dla tych co chcą się piąć wyżej. Wielu moich znajomych z tamtego okresu nadal pracuje w Starbucksie, tylko na bardziej odpowiedzialnych stanowiskach, za lepsze pieniądze. A jak ktoś decydował się odejść po kilku latach współpracy, było mu żal :)

3. Restauracja włoska

- Miałam wtedy roczną przerwę między licencjatem, a magisterką.
- Umowa zlecenie.
- Zmiany od 12 do 14 h, praca średnio 4 razy w tygodniu.
- Wynagrodzenie 70 złotych za przepracowany dzień, plus napiwki. Napiwki najpierw były dzielone ze wspólnej puli raz w tygodniu, po jakimś czasie każdy zarabiał na siebie. Mimo to napiwki w pierwszej i drugiej wersji były dzielone na bar i na kuchnię.
- Patrząc na cały przepracowany miesiąc zarobki wyglądały tak, że za 16 zmian w miesiącu od firmy miałam 1120 złotych, a napiwki można uśrednić do 2300 złotych miesięcznie. Była to restauracja włoska, uważana przez wiele rodzin za pizzerię, nie każdy ,,gość niedzielny'' zostawiał napiwek.

Podsumowując: Żeby zarobić trzeba było się napracować. Był to czas kiedy miałam pieniądze na wszystko, czego potrzebowałam. Nie musiałam na nic ciułać, to było wspaniałe :) A pragnę zaznaczyć, że w wielu miejscach kelnerki zarabiają więcej. Np. w restauracji indyjskiej w której byłam na dniu próbnym dziewczyny miały 80 złotych za dzień pracy od firmy, a napiwki to ok. 250-300 złotych na kelnerkę, bez podziału z kuchnią i barem. Super pieniądze.

4. Pensjonat

- Przez pierwsze trzy miesiące umowa zlecenie, następnie umowa o pracę.
- 15-16 zmian w miesiącu po 12 h (zmiana dzienna lub nocna, pół na pół).
- Stała pensja z obietnicą, że w przypadku nadgodzin w następnym miesiącu wszystko się wyrówna.
- Koszule prane przez firmę
- Z uwagi na to, że nie miałam doświadczenia w pracy biurowej, zaproponowałam stawkę 1800 złotych za etat. Po pierwszym przepracowanym miesiącu dostałam bodajże 500 złotych premii za to, że dobrze sobie radziłam. Przez następne dwa miesiące dostałam po 1800 złotych, a później przy zmianie umowy powiedziałam, że chcę podwyżkę. Zaproponowałam 2500 złotych za etat na umowie o pracę. Podwyżkę dostałam, ale przez następne dwa dni szefowa się nade mną wytrząsała, próbowała mi udowodnić, czego to nie zrobiłam, nawet jak zrobiłam. Jak jej pokazywałam, że jest to zrobione, robiła się cała czerwona ze złości. Chyba wtedy ostatecznie stwierdziłam, że jest wariatką i już miałam jej mówić, że nie chcę tych pieniędzy. Na szczęście odpuściła, chyba doszły do niej informacje, że się zwolnię jak nie przestanie. W poprzednich postach jest opisałam, jakie były obowiązki recepcjonistki. Myślę, że 2500 złotych należało się już na start, biorąc pod uwagę np. dodatek nocny, którego nie było. Tak samo praca w święta ustawowo wolne nie była dodatkowo premiowana.

Podsumowując: Sam rodzaj pracy naprawdę super, lubiłam połączenie gastronomii i recepcji. Reszta jak wyżej, naprawdę szkoda - miejsce z ogromnym potencjałem.


I tak skończyła się praca w miejscach, które nie były idealne, ale w jakiś sposób mnie rajcowały. Nie miałam wtedy też zapotrzebowania na jakieś większe pieniądze - jak to student. Tak jak wspomniałam wcześniej, po pracy w pensjonacie, nadszedł czas na szukanie czegoś stricte biurowego. O regularnych godzinach pracy, z wolnymi weekendami, z uwagi na studia zaoczne. No i... znalazłam, dokładnie rok temu. Miejsce wielu frustracji :)









czwartek, 14 września 2017

Nocna zmiana w pensjonacie cz. 2

Nocne zmiany zazwyczaj przebiegały w podobny sposób, jednak wyobraźnia potrafiła działać, a czasem klienci nie pomagali ☺


  • Bywało tak, że robiłam w kuchni śniadanie w środku nocy, a klient wchodził bez uprzedzenia do niej, przepraszając za najście, ale nie mógł nikogo znaleźć na recepcji. Zawał gwarantowany.


  • Jedna koleżanka słyszała głosy i bywało, że sprawdzała teren z nożem w dłoni, bała się, że za moment ktoś ją zaatakuje. 



  • Pewnej nocy do drzwi pensjonatu zadzwonił Pan, którego wpuściłam, nie wiedziałam, że jest pijany. Wszedł z muszynianką w dłoni, bełkotał coś. Zaczął się pytać, czy śpi u nas dana osoba. Powiedziałam, że nie mogę udzielić takiej informacji, ze względu na ochronę danych osobowych. Pan nagle wyprostował się, zdjął czapkę, którą miał na głowie, odstawił muszyniankę, rozsunął do połowy kurtkę i zaczął coś wyjmować. Byłam przekonana, że wyjmie broń i zacznie grozić, że mnie zastrzeli. Jaka była moja ulga, gdy okazało się, że wyjmuje dokumenty i chce mi pokazać dowód osobisty osoby której szuka. Jednak już nie bełkotał. Zaczął się pytać, czy mam brata i obym nigdy nie musiała szukać nikogo bliskiego. Był strasznie wkurzony i powiedział, że mam mu podać swoje imię. Jak powiedziałam, że nie podam, to stwierdził, że powinnam mieć plakietkę, a on sam musi wiedzieć, z kim rozmawiał. Podałam mu swoje imię, zapisał na kartce i wyszedł.Od tamtej pory przez jakiś czas miałam obawy, że wróci, na szczęście, nie pojawił się . Jednak cholera wie o co dokładnie jemu chodziło. Na pewno nie był pijany, tylko udawał na początku.
  • Innej nocy, na szczęście podczas trwania imprezy w restauracji, przybiegł do pensjonatu całkowicie nagi, pobity mężczyzna. Była ok. 2 w nocy, Panem zajęli się kelnerzy, oraz goście, którzy byli na przyjęciu. Powiedział, że koledzy ze studiów wywieźli go do lasu i pobili, ale może dlatego, że sobie zasłużył. Okryliśmy Pana, zrobiliśmy herbatę (była zima i był wyziębiony) i czekaliśmy na przyjazd policji. Policja przejęła chłopaka, można było wrócić do obowiązków.
  • Czasem trzeba było wesprzeć dobrym słowem pijanych Panów, wracających np. z imprezy firmowej. Jeżeli wracali w grupie, często pytali się, czy mogłabym im sprzedać jeszcze piwko, albo wódeczkę i doliczyć do rachunku. Oczywiście mogłam i wiedziałam już, kto raczej nie zejdzie ma śniadanie 😄

I tak mijały noce w pensjonacie.
Czasem trzeba było wpuścić gości, którzy zapomnieli klucza do drzwi wejściowych. Czasem ktoś zszedł zapytać się o kawę, czy herbatę. W większości noce były spokojne. Jak wiadomo - recepcjoniści nie spali w nocy, jedną goście nieraz przepraszali, że nie dają nam spać.



piątek, 8 września 2017

Praca w pensjonacie cz.1 - nocna zmiana

Praca w hoteliku/pensjonacie typu bed&breakfast rządzi się podobnymi prawami. W małych ośrodkach pracownik recepcji, nie jest typowym recepcjonistą, który zarządza rezerwacjami, wystawia faktury. Tutaj potrzeba czegoś więcej.
O tym 'więcej' dowiadywałam się z tygodnia na tydzień, aż do momentu w którym stwierdziłam, że mam już dość. Ogólnie naprawdę lubiłam tę pracę, uważam że było to bardzo dobre doświadczenie. Mimo to, nie zawsze byłam zadowolona.

Nocna zmiana


Zmiany w pensjonacie trwały po 12 h, jedna dzienna, druga nocna. Nocna zmiana zaczynała się od zamknięcia pensjonatu i restauracji, choć restauracja zależnie od imprez okolicznościowych, działała czasem dłużej, jednak ludzie z zewnątrz już nie mogli wejść.
Należało przejść się po całym pensjonacie, oraz restauracji, sprawdzić czy wszystkie drzwi są zamknięte. Po upewnieniu się, że jest bezpiecznie można było usiąść przy komputerze, by odpowiedzieć na maile, sprawdzić czy są jakieś uwagi do rezerwacji np. budzenie na życzenie, lub prośba o wystawienie faktury itp.  Można było sobie pozwolić na takie działania przez pierwsze 2 h zamiany. Następnym etapem było przestawienie stołów w części bufetowej, oraz wstępne przygotowanie bufetu do śniadania.  Później należało nastawić pranie - był to stos brudnych szmatek, które były używane przez kucharzy i pokojówki. Obowiązek ten należał do nocnej zmiany, by szmatki zdążyły wyschnąć do następnego dnia. Nie było osobnej, automatycznej suszarki do prania, pranie  rozwieszała recepcja tak 'przy okazji'. Następnym etapem było przygotowanie półmisków śniadaniowych, zajęcie na ok. 2-3 h. Gotowanie jajek, robienie past, układanie szynki, sera itp., wszystko według standardów, wszystko do wyuczenia, jedzenie musiało być odpowiednio udekorowane i podane. Po tym wszystkim należało się wziąć za wystawianie faktur - za pobyt, oraz za gastronomię. Zajęcie na ok. godzinę w dniach delegacyjnych, czyli od poniedziałku do piątku, weekendy często były bez faktur. Zajęcia wymienione do tej pory trwały do godz. 4 rano, uśredniając oczywiście.
Śniadanie zaczynało się o godz. 7. W tej trzygodzinnej przerwie trzeba było przygotować restaurację do wizyty gości śniadaniowych. Należało wymienić świeczki i bieżniki na stołach, odkurzyć i umyć podłogę. O godzinie 6 rano można było dokończyć przygotowanie śniadania - nalać wrzątek do termosów, zaparzyć kawę, ugotować parówki, zrobić jajecznicę, nalać napoje i wystawić wcześniej przygotowane półmiski. Zanim się człowiek obejrzał była 7 rano i dwie godziny do końca nocnej zmiany. Tutaj tak samo było sporo latania, należało proponować kawę z ekspresu ciśnieniowego, rozliczać gości, robić jajecznicę na specjalne życzenie, bo nie każdy chciał tę z bemara, czasem trzeba było przyjąć dostawy. Nocna zmiana mijała w mgnieniu oka.
Czy zawsze przebiegała w ten sam sposób? Oczywiście nie, raz było więcej, raz mniej roboty, jednak wszystko w podobnym tonie.  Tak czy inaczej nocna zmiana nie spała w nocy.

Osobiście lubiłam nocne zmiany, miałam wtedy spokój, zazwyczaj nikt mi nie przeszkadzał. Lubiłam przygotowywać śniadania, sprawiało mi to dużą przyjemność. Nie lubiłam natomiast sprzątać, uważałam to za skaranie boskie.
Zapomniałam wcześniej wspomnieć, że toalety również należało ogarnąć 'przy okazji'. W tej pracy wiele rzeczy trzeba było robić w ten sposób. Czasem jak szefowa dopatrzyła się, że coś z listy nie zostało wykonane, wytrząsała się, a ja nigdy tego nie rozumiałam, przecież nie obijałam się, bo najzwyczajniej nie było kiedy.

Rotacja w pensjonacie była duża, nie dziwiło mnie to. Rozmowa kwalifikacyjna, a nawet pierwsze dni pracy nie pokazywały tego na jakie obowiązki należało być przygotowanym. Robienie śniadań w pełnym zakresie, pranie, sprzątanie, pomaganie pokojówce - raczej nikt ubiegający się o stanowisko recepcjonisty o tym nie myśli.
Pamiętam jak raz dostałam ochrzan od szefowej za to, że nie oberwałam podwiędniętych liści z bukietów, które stały na stołach, a przecież powinnam była to zrobić w nocy. Było wiele podobnych sytuacji. Nie chcę źle pisać o szefowej, bo każdy miał umowę o pracę, mogliśmy jeść w pracy śniadanie z bufetu i mieliśmy zapewniony obiad, jednak może ze względu na trudny wiek dla kobiet, nie potrafiła być opanowana, przez co trafiła naprawdę dobrych pracowników, niejednokrotnie byłam tego świadkiem.

Nocne zmiany miały różny przebieg...c.d.n.

wtorek, 5 września 2017

Pensjonat

Następnym przystankiem w moim życiu zawodowym, była praca w pensjonacie. Stwierdziłam, że tutaj nauczę się czegoś bardziej biurowego, na czym bardzo mi zależało. Czy rzeczywiście nauczyłam się czegoś w tym zakresie? W tej chwili mogę śmiało powiedzieć, że nie. Jednak praca w tym miejscu była naprawdę super :)

Do pensjonatu dostałam się z ogłoszenia zamieszczonego na gumtree, właściwie wymagano tylko dyspozycyjności i dobrej znajomości języka angielskiego. Pomyślałam, że warto spróbować. Poszłam na rozmowę kwalifikacyjną i zaproszono mnie na dzień próbny.

Dzień próbny był dla mnie ciężki przez pierwsze 5 h, później nastąpił przełom i stwierdziłam, że jest coraz łatwiej i może nie ma sensu stąd uciekać :D Pensjonat jest specyficznym miejscem, tutaj trzeba robić wszystko i znać się na wszystkim, co jest związane z funkcjonowaniem przybytku. Od robienia śniadań, po naprawę pieca.

Wracając do dnia próbnego - moim obowiązkiem była pomoc przy serwowaniu śniadania, odbieranie telefonu i praca z systemem rezerwacji.
Na śniadaniu było naprawdę super, proponowałam gościom kawę z ekspresu ciśnieniowego, z czym nie miałam problemu, bo miałam doświadczenie w tym zakresie. Natomiast odbieranie telefonu było dla mnie trochę stresujące, tym bardziej, że interesanci zadawali pytania na które nie znałam odpowiedzi. Siedziałam z telefonem w dłoni, przed komputerem jak na ruskim kazaniu. Dziesiątki razy chciałam powiedzieć, że nie podobałam. Jak się okazało pod koniec mojego dnia próbnego, szefowa stwierdziła, że bardzo dobrze sobie poradziłam. I tym oto sposobem zostałam zaproszona do współpracy. W następnym poście opowiem Wam szerzej, o obowiązkach pracownika recepcji.

poniedziałek, 16 stycznia 2017

Gastronomiczna tabaka

No gdzie ta kelnerka...
Ile można...czekać na rachunek

Czyli o gastronomicznej tabace.


,,Tabaka – sproszkowany tytoń, często wzbogacony kompozycjami aromatyzującymi, przeznaczony do zażywania przez nos(...)."


Wróć...wcale nie. Dla osoby naznaczonej doświadczeniem gastronomicznym, tabaka przyjmuje zupełnie inny wymiar.  Taka osoba już zawsze będzie wspominać momenty swojego ,,zatabaczenia" w pracy. Nigdy nie lubiłam mieć tabaki. Jest to taki stan, w którym nie wiesz, w co włożyć ręce.

Załóżmy, że kelner obsługuje 10 stolików, jedne są dwuosobowe, inne czteroosobowe itd. Wyobraź sobie, że jest sobota, lub niedziela. Wyczekiwany przez większość społeczeństwa weekend. Nie każdemu chce się gotować coś na obiad, więc ludzie wpadają na pomysł zjedzenia czegoś w restauracji. Oczywiście w godzinach 14-15. 
Stoły są sukcesywnie zajmowane, aż w końcu zaczyna tworzyć się kolejka oczekujących na wolne miejsce. Jak już wcześniej wspomniałam kelner ma kilka, bądź kilkanaście stolików ,,na rewirze". 

I zaczyna się prawdziwa tabaka. 

Ktoś właśnie prosi o rachunek, jednocześnie kuchnia daje znać, że dania na inny stolik są już gotowe, kilka innych stolików chce by przyjęto od nich zamówienie
Kolejka oczekujących się niecierpliwi, w takiej kolejce można już poznać na pamięć całą kartę dań, więc jak już jakiś stolik się zwolni, to osoby z kolejki siadają szybko przy stole (nieposprzątanym) i nie dość że narzekają na brudny stół, to jeszcze na to, że kelner od razu do nich nie podejdzie, bo przecież już wiedzą! Ale co ich tam obchodzą osoby, które usiadły wcześniej od nich i nadal nie przyjęto od nich zamówienia, przecież tak długo stali! 
Ach, jak ja tego nienawidziłam :)  

Czy można za wszystko winić kelnera? Oczywiście zależy od kelnera, jak ktoś naprawdę nie ma drygu do tej pracy, nie poradzi sobie nawet w momencie mniejszego obłożenia. Ja byłam ogarniętą kelnerką, ale nie tak bardzo, żeby mieć np. 20 stolików. Zawsze podziwiałam dziewczyny, które pracowały na największym rewirze. Dla mnie to był kosmos. 
Jednak kluczem do sukcesu w chwilach dużego ruchu jest menadżer. Od niego tak naprawdę najwięcej zależy. Bo wystarczyłoby umiejętnie sadzać gości, poczekać chwilę, by podać kartę dań, zagadać gościa kontrolując sytuację na sali i kuchni, a tym samym dać ekipie dodatkowe cenne sekundy, by restauracja sprawnie funkcjonowała. A nie np. sadzać po 5 rodzin na jeden rewir, w tym samym czasie.
Dodatkowo warto zadbać o support. Osobę, która nie ma przydzielonego swojego rewiru, a pojawia się tam gdzie trzeba i kiedy trzeba, nosi napoje za kelnerki, rozlicza gości w miarę możliwości. Bardzo lubiłam taką zmianę. 

Praca kelnera/kelnerki jest dobrym życiowym doświadczeniem. Już wiem jak nie być upierdliwym gościem i czasem pouczam swoich bliskich, jak nie wypada się zachowywać i z czego wynikają pewnie niedociągnięcia. Nawet jak nie jestem do końca zadowolona, to zostawiam napiwek, bo doceniam to, że ktoś pracuje po 12-16 h, żebym ja mogła gdzieś się gościć. Wspominam wtedy momenty, gdy jakiś gość potrafił zepsuć mi połowę dnia. Kiedy nie jadłam nawet przez 9 h, bo nie było czasu, tak samo z pójściem do toalety. Bo jak kelner nie dopilnuje, to kto za niego? Oczywiście przytaczam teraz sytuacje z weekendów. Od poniedziałku do czwartku było o wiele luźniej, wtedy nie było większego stresu w pracy. 

Kolejny post będzie już luźną pogadanką na temat atmosfery restauracji :) Jakich osób, zachowań, można się spodziewać w takim miejscu. A może Wy macie jakieś pytania? Chętnie odpowiem. Następnym przystankiem w moich opowiadaniach będzie praca w hoteliku typu Bed and Breakfast. Ale to jeszcze za moment :).



niedziela, 26 czerwca 2016

Dzień próbny – czyli sprawdźmy czy do nas pasujesz.



Pamiętam, że jak już postanowiłam, że zacznę szukać pracy, chciałam mieć ją JUŻ i TERAZ, dlatego byłam bardzo sfrustrowana, gdy przez 5 dni nikt się do mnie nie odezwał…no jak to? Do mnie, z TAKIM doświadczeniem?! :p No niestety, doświadczenie kawiarniane, a restauracyjne, to trochę dwa różne światy. Lecz po tych pięciu dniach nastąpił przełom i zostałam zaproszona na rozmowę do restauracji indyjskiej - a następnie na dzień próbny, oraz od razu na dzień próbny do restauracji włoskiej. Oczywiście wyolbrzymiam, że 5 dni, to długi czas oczekiwania, ale wtedy myślałam, że z dnia na dzień dostanę gdzieś pracę.

Restauracja indyjska – pierwsze kroki w kelnerowaniu.

Tak jak umówiłam się z menadżerką, tak stawiłam się na dzień próbny – była to sobota. Muszę powiedzieć, że nie stresowałam się, a byłam podekscytowana. Restauracja do której poszłam była i jest znana w mieście i cieszyłam się, że dano mi szansę, by spróbować tam swoich sił. Wiedziałam, że przychodzi tam sporo gości, dania są dość drogie, oraz jest doliczany serwis – już od czterech osób.
Zwróciłam uwagę na to, że obsługa kelnerska, pracowała ze sobą od długiego czasu w niezmienionym składzie, a z obecnego punktu widzenia mogę powiedzieć, że brak dużej rotacji wśród personelu, bardzo dobrze świadczy o restauracji.
Na początku zmiany miałam wraz z innymi kelnerkami przygotować salę, a następnie moim głównym zadaniem było uważne słuchanie tego co mówią koleżanki, próbowanie dań, oraz sprzątanie i nakrywanie stołów. Wszystkie naczynia ze stołów musiałam zbierać na tacę, która stawała się bardzo ciężka przez mosiężne naczynia, które na niej stawiałam. Pierwszą trudnością było moje niezbyt pewne trzymanie tacy, a drugą właśnie ciężar. Zmiana miała trwać 12 h, a ja po 6 byłam już bardzo zmachana, bolały mnie nie tylko ręce, ale i plecy. Oczywiście powiedziałam o tym menadżerce, gdy zapytała się, jak mi się pracuje. Dlatego mogę teraz podać wskazówkę dla niedoświadczonych kelnerów, którym zależy na pracy – nie przyznawajcie się do takich odczuć, tylko weźcie się w garść i dotrwajcie z uśmiechem do końca dnia próbnego. Dzień próbny oznacza obserwację przez całą załogę i konsultowanie z menadżerem tego, czy się nadajecie.  Każdy na początku musi przejść fizyczne mordęgi, by w końcu przyzwyczaić się do tej pracy, więc nie załamujcie się takimi rzeczami. Czemu Wam o tym piszę, ano dlatego, że ja niestety nie dostałam pracy w tej restauracji :D. Po jakichś 10 h, menadżerka wzięła mnie na rozmowę i przekazała wiadomość, że wraz z resztą zespołu stwierdziła, iż nie pasuję do tego miejsca i zatrudnią dziewczynę, która była dzień wcześniej, bo ma większy entuzjazm, lata z tacą właściwie na równi z innymi. I niestety, jednak doświadczenie tamtej dziewczyny wygrało. Dostałam więc do łapy dogadaną wcześniej dniówkę i tak skończyła się moja kariera w restauracji indyjskiej – zanim się jeszcze zaczęła J

Restauracja włoska, niepozorne miejsce.


Dwa dni po porażce w restauracji indyjskiej, udałam się na dzień, a właściwie godziny próbne do restauracji włoskiej. Były to bardzo luźne 4 h, właściwie mało się wtedy działo. Oddelegowano mnie do noszenia napojów, bym ,,poczuła” tacę. Pierwsze podrygi z napojami były dość trudne, od tamtej pory wiedziałam, czemu w większości restauracji nie podaje się napojów w plastikowych, półlitrowych butelkach – po prostu bez wprawy, bądź ze względu na nieuwagę ciężko je donieść do stolika! W restauracji włoskiej podawano napoje w plastikach, dlatego goście dość często słyszeli ode mnie słowo ,,przepraszam”, gdy butelki rozsypywały się po całej tacy…na szczęście w większości przypadków szklanki stały już na stoliku. Ale niestety – trzeba przez to przejść, jak już doszłam do wprawy, takie wypadki mi się nie zdarzały. Nauczona doświadczeniem tutaj o wiele chętniej wykonywałam wszelkie prace zlecone przez koleżanki, niestety nie miałam pojęcia do jakiego miejsca przyszłam, czy innym się dobrze pracuje, czy też nie. Temat był pomijany. Postanowiłam, że tam zostanę, poszłam na żywioł, zależało mi na tym, by zdobyć gdzieś doświadczenie. Pracowałam tam przez bodajże 8 miesięcy. Czy lubiłam tę pracę? Jak wcześniej wspomniałam, i tak i nie. Były tam naprawdę fajne momenty, ale tylko ze względu na kolegów z pracy i w większości sympatycznych gości. Niestety włoski temperament szefa nie przypadł mi do gustu. Następny post będzie o tym, jak nie zwariować podczas ,,tabaki”. J

czwartek, 23 czerwca 2016

Ja - kelnerka

   Tak jak wspomniałam we wcześniejszym poście, postanowiłam, że chciałabym zarabiać więcej pieniędzy. Najpierw uporałam się z licencjatem, zrobiłam sobie 2 miesiące wakacji i rozpoczęłam poszukiwania nowej pracy. Z uwagi na to, że miałam już doświadczenie w pracy w gastronomii, postawiłam na to, że będę kelnerką.

   Stwierdziłam, że zrobię sobie rok przerwy od nauki. Skupiłam się tylko na pracy i odkładaniu pieniędzy. Pieniądze miały pójść na płatne studia magisterskie po angielsku, ale straciłam zapał, gdy zdałam sobie sprawę z tego, że przez dwa lata musiałabym pracować jako kelnerka, czego najzwyczajniej w świecie po zobaczeniu jak ciężka jest to praca, nie chciałam robić. Co prawda przez ten drugi rok nie musiałabym pracować w pełnym wymiarze, ale jednak. Może jakbym pracowała w innej restauracji, to byłoby zupełnie inaczej. Znam osoby z długim stażem pracy jako kelner/kelnerka, które są zadowolone.

   Od razu zaznaczam, że momentami naprawdę lubiłam moją pracę, ale były sytuacje, kiedy miałam ochotę rzucić wszystko, zostawić gości i nie narażać się na słowa niezadowolenia, które nie wynikały z mojej winy. O tym będę szerzej pisać. Chciałabym Wam przedstawić pewne mechanizmy działające w restauracji, pokazać specyfikę pracy. Uzmysłowić z czego wynika dłuższe czekanie na rachunek, jedzenie. Praca w restauracji nauczyła mnie naprawdę wiele i pokazała, z ilu spraw przeciętna osoba nie zdaje sobie sprawy.